***
***
Romy
***
Nie
boję się już krytyki innych. Sama potrafię zranić się
najbardziej dotkliwie, czasem tylko myślami, dlatego też zachowanie
tamtego chłopaka nie sprawiło mi większej przykrości. Wiem, że
nie jestem tym typem dziewczyny, w której można zakochać się od
pierwszego wejrzenia. Albo zakochać się w ogóle... Puściłabym
cały incydent w zapomnienie, ale nie mogę! Twarz blondyna raz po
raz wraca mi przed oczy, całkowicie nieproszona. Nie chcę jej tam!
Potrząsam głową i skupiam się na bezpiecznym przejściu przez
jezdnię — opuściłam klasztor, oddawszy beczącą Inge w ramiona
zdezorientowanej zakonnicy. Nie byłam w stanie spędzić tam ani
minuty dłużej, ten dzień był stanowczo zbyt nerwowy, więc
potrzebuję snu oraz lekarstw, i to natychmiast. Jest jeszcze coś,
co skuteczniej wyprowadziło mnie z równowagi, niż nieuprzejmy
chłopak — moja siostra dzwoniła już pięć razy, a to może
oznaczać tylko jedno... Wróciła.
Wymknęłam
się niepostrzeżenie, bardzo uważając, by przypadkiem nie natknąć
się znów na jakiegoś nawiedzonego sportowca, albo kogoś z ekipy
telewizyjnej. Co prawda była ona skromna — jedynie dziennikarka i
facet z kamerą, jednak mój wygląd mógłby ich zainteresować.
Wyglądam przecież jak ofiara przemocy domowej z tą fioletową
śliwką pod okiem! Odetchnęłam dopiero, gdy zamknęła się za mną
furtka i mogłam zostawić za sobą klasztor, który zazwyczaj jest
moim schronieniem. Torba ciąży mi niesamowicie, ale idę co sił,
by jak najszybciej dotrzeć do domu. Czy Brigitte skończyła już
kurs i wróciła do domu, nic nikomu nie mówiąc? To do niej
niepodobne — zazwyczaj wszem wobec ogłasza daty przyjazdu z
dokładnością do godziny. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?
A może to ja nie byłam wtajemniczona w jej plany... Nie zdziwiłabym
się, matka doskonale wyszkoliła ją, jeśli chodzi o zachowywanie
wobec mnie dystansu. Jesteśmy rodzonymi siostrami, ale prawda jest
taka, że prawie się nie znamy. Dzieciństwo spędzałyśmy osobno —
ja w domu, pod czujnym okiem i ciężką dłonią matki, ona zaś w
rozjazdach po całym kontynencie, sama, jeśli nie liczyć
zmienianych raz za razem trenerów. Uprawiamy łyżwiarstwo od kiedy
tylko nauczyłyśmy się chodzić, choć nie dla mnie były
prestiżowe zagraniczne szkoły. Rodzice mieli już swój ideał, bo
Brigitte od dziecka wróżono wielką karierę.
W
moim przypadku nie było tak łatwo — byłam oporna na trenerów,
wiedzę i przede wszystkim leniwa. Nienawidziłam łyżew, wczesnego
wstawania, a najbardziej krzyku matki, która z trybun nakazywała mi
podnosić się natychmiast, gdy tylko upadłam. Często się
przewracałam. Krzyczeli na mnie trenerzy, krzyczała i ona,
zagłuszając głos w mojej głowie, który również krzyczał, ale
wzywając pomocy... Byłam dość pulchnym dzieckiem, jak to mówią
— słodkim pączuszkiem. Do tej pory, oglądając stare zdjęcia,
nie mogę patrzeć na siebie z tamtych lat. Te okrągłe policzki,
rumiane jak dojrzałe jabłka... Dobrze, że matka nie pozwoliła mi
wyrosnąć na równie krągłą nastolatkę. Hamowała mój apetyt na
wszelkie możliwe sposoby, aż doszłam do perfekcji w odmawianiu
sobie wszystkiego, co dobre — chciałam być taka, jak moja
szczupła z natury siostra.
Brigitte
od zawsze traktowała mnie na tyle dobrze, na ile tylko można
traktować młodszą siostrę, z którą nie ma się zbyt wiele
wspólnego — była uprzejma. Odwdzięczałam się tym samym, jeśli
miałam dobry dzień. W naszym domu panuje niepisane prawo, by
odpuszczać mi, gdy mam "ciemne" dni oraz mojej matce,
kiedy jest na kacu, czyli w obu przypadkach bardzo często.
Pierwsze
oznaki mojej choroby nie były jakoś specjalnie niepokojące —
pewnej nocy zbudziłam się we własnym łóżku, okropnie
przerażona. Była trzecia nad ranem, a moje serce biło tak szybko,
jak jeszcze nigdy wcześniej. Kończyny drętwiały, ciało zalewał
zimny pot. Bałam się czegoś, choć nie wiedziałam czego. To
okropne uczucie — czujesz, że stanie ci się coś złego, nagle...
zaraz! Nie można się uspokoić i myśleć racjonalnie. Nie
odważyłam się jednak nikomu o tym powiedzieć i od tamtej nocy
męczyłam się w ten sposób co jakiś czas. Później było już
tylko gorzej... Przerażało mnie wszystko, nawet zwykłe wyjście z
domu. Nie mogłam trenować, nie miałam siły, ani motywacji. Gasłam
w oka mgnieniu. To postępowało, a kumulacja nastąpiła, gdy
któregoś ranka po nieprzespanej nocy po prostu nie podniosłam się
z łóżka, wstrząsana niepohamowanym strachem i płaczem.
Dowiedzieli się wszyscy, nawet Brigitte. Patrzyli na mnie jak na
wariatkę... Pobyt w szpitalu wypchnęłam ze swojej pamięci i widzę
go jedynie w szarych barwach niewyraźnego wspomnienia. Było
okropnie, ale pokonałam pierwsze uderzenie choroby — tak
powiedział lekarz. Muszę z nią żyć, choć wiem, że ona tylko
czeka, by znów zaatakować. Jestem niestabilna... zmienna,
humorzasta. Ktoś mógłby powiedzieć, że to kaprysy panienki z
dobrego domu, ale to nieprawda. Oddałabym wszystkie pieniądze za
to, by wreszcie poczuć się normalnie, jak inni. Chciałabym odciąć
się od tych strachów, zostawić za sobą przeszłość i znaleźć
wreszcie kogoś, kto by mnie zrozumiał. Przyjaciela.
Pocę
się. Popołudnie jest przyjemnie ciepłe, a ja czuję strużki wody
ściekające mi po karku. To nerwy. To tylko nerwy. Usiłuję się
uspokoić. Muszę! Oddycham głęboko, skupiając wzrok na mijanym
właśnie żywopłocie. Jest intensywnie zielony, szmaragdowy i
trochę wyschnięty. Słyszę odgłosy ruchu ulicznego i szczekanie
psa, dobiegające od strony dużego osiedla mieszkaniowego.
Nieświadomie liczę kroki i oczywiście stawiam stopy tak, by nie
trafiać w przerwy między płytami chodnikowymi. To jest silniejsze
ode mnie — gdybym się pomyliła, musiałabym się cofnąć i
powtórzyć ruch, inaczej poczucie winy nie dałoby mi wytchnienia.
Coś
nie daje mi spokoju, wierci w brzuchu głęboką, czarną dziurę i
sprawia, że moje serce dziko kołacze. Nienawidzę tego stanu. Wiem
jak to opanować, ale go nienawidzę! Chcę uciekać, choć nie wiem
przed kim i dokąd. Wzrok mi się wyostrza, oddech jest szybszy i
niepokojąco płytki. Nie duszę się, dobrze o tym wiem, a mimo to
mam wrażenie, że wokół jest parno, że brakuje powietrza.
Muszę
przystanąć. Biorę trzy głębokie, nieco spazmatyczne wdechy, a
przy tym udaję, że poprawiam jedynie pasek torby na ramieniu.
Jestem żałosna. Mijająca mnie kobieta przez przypadek ociera się
o mnie łokciem. Wzdrygam się i prawie wrzeszczę. Odwraca się i
patrzy z politowaniem. Pewnie myśli, że jestem wariatką. Nie,
złociutka, to jest właśnie jeden z moich ataków paniki, do
których przywykłąm. Muszę się ogarnąć, bo inaczej nie dotrę
do domu o własnych siłach. Nie mogę pozwolić nerwom, by wzięły
górę. To złe przeczucie, to tylko moja własna fanaberia, wymysł
przemęczonego umysłu. Spuszczam wzrok. Muszę się przemóc.
Muszę!
Stoję
tu, tak po prostu zagubiona w swojej własnej głowie... Nie wiem,
jak mam zrobić kolejny krok, jak się opanować. Ludzie mijają mnie
bez reakcji, a ja za każdym razem wzdrygam się, gdy czuję koło
siebie ich ruch, ciepło bijące od rozgrzanych ciał. Chciałabym
być teraz sama, w zaciszu swojego pokoju, gdzie mogę skryć się
przed całym światem, bezpieczna dzięki drzwiom zamkniętym na
klucz. Nie mam po kogo zadzwonić, nie mam znikąd pomocy. Może,
gdybym zawiadomiła Eryka... ale nie chcę, żeby oglądał mnie w
takim stanie po raz kolejny.
Co
się dzieje w moim umyśle? Wszystko! Tam się mieści cały
wszechświat w jednej sekundzie, w jednym myśli mgnieniu... aż
nagle wszystko zwalnia, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
— napięcie opada, spływa po mnie zimną falą, przynosząc
uczucie przyjemnego mrowienia. Mogę odetchnąć głęboko,
prawdziwie głęboko. I uśmiecham się, bo wiem, że już po
wszystkim. Będzie dobrze. Musi być.
Poprawiam
torbę, której pasek wciska mi się w skórę tuż przy obojczyku, a
później ocieram kropelki potu z górnej wargi. Wciąż nie mogę
nacieszyć się możliwością normalnego oddychania. To wspaniałe
uczucie, niepowtarzalne. Jakbym w jednej sekundzie zgubiła gdzieś
ciężki kamień, zalegający wcześniej w brzuchu. Przygładzam też
włosy i ruszam przed siebie, jednak udaje mi się zrobić jedynie
kilka kroków, gdy słyszę za sobą nieznany głos.
—
Ej! Wskakuj!
Nie
odwracam się, bo równie dobrze może mi się tylko wydawać, że
ktoś mnie woła, choć coś podpowiada mi, że to właśnie o mnie
chodzi. Idę dalej, w dziwnym oczekiwaniu, ale towarzyszy mi jedynie
warkot jadącego za mną samochodu. Wlecze się, słyszę to
doskonale. Nagle ktoś trąbi, więc odwracam się odruchowo —
kanarkowożółte auto wymija mniejsze, czerwone. Właśnie ono,
kabriolet koloru świeżej krwi, jedzie za mną, tuż przy chodniku,
a widok kierującego nim osobnika prawie pozbawia mnie przytomności.
Jego pasażer wystawia długą rękę i celuje niecenzuralnym gestem
w stronę znikającego w głębi ulicy żółtego samochodu, który
ich wyprzedził. Ja mrugam tylko, niepewna. Jestem całkowicie
zdezorientowana tym, co się właśnie dzieje — dlaczego po prostu
mnie nie wyminęli i nie pojechali dalej? Czego może chcieć ten
blondyn, który tak szybko uciekał na mój widok, że prawie wyłamał
drzwi klasztornego pokoju?
Widzę
jak ten ciemnowłosy gość od fucka z tylnego siedzenia
nachyla się w jego stronę i szepcze mu coś do ucha. Obaj patrzą
na mnie, właśnie na mnie, tak samo i ich towarzysz, który z bardzo
bliska lustruje mnie intensywnie ciekawskim wzrokiem. Nie mam nawet
czasu pomyśleć, jak idiotyczna jest ta sytuacja i jak bardzo
pożałuję, jeśli wsiądę.
Wiem,
że powinnam uciekać, bo ten kierowca nie jest mi obojętny.
Poczułam coś dziwnego, widząc go wcześniej w drzwiach, ale teraz
to uczucie jest o wiele silniejsze i mogę jedynie wpatrywać się z
daleka w jego twarz, po raz drugi tego dnia całkowicie bezsilna
wobec własnej głowy. Nie czuję się bezpiecznie. Jego obecność
wytrąca mnie z równowagi, jeśli można tak powiedzieć. Nogi niosą
mnie same, choć są słabe i drżące. Wsiadam, a on patrzy na mnie
w taki sposób, tymi jasnymi oczami i mam ochotę krzyczeć na
niego, bo nie powinien. Nie zna mnie! Nie wolno patrzeć tak na obcą
dziewczynę. Ale on nie spuszcza wzroku i spogląda. Spogląda, jakby
wisiała nad nami jakaś odległa katastrofa...
—
Siemano — słyszę lekki ton
zainteresowania w głosie chudego bruneta, który odzywa się do mnie
od razu, gdy tylko udaje mi się wpakować na siedzenie obok niego i
zamknąć drzwi.
Uśmiecham
się nieśmiało, walcząc z szalejącymi włosami, gdy samochód
nabiera prędkości. Próbuję założyć grzywkę za ucho, jednak
nic to nie daje i znów mam ją na twarzy, końcówki przesłaniają
mi widok. Wsuwam w nie palce i wtedy właśnie łapię spojrzenie
blondyna w lusterku wstecznym. Natychmiast odwracam wzrok, a samochód
podskakuje na jakiejś nierówności. Brunet siedzący z przodu
parska śmiechem, a kierowca chrząka głośno. Nie wiem co zrobić z
rękami. Siedzący obok koleś wciąż usilnie się na mnie gapi,
jego pokerowy wyraz twarzy sprawia, że znów zaczynam pocić się z
nerwów. Ocenia mnie? Ciekawe co myśli... Nie mogę wyglądać
lepiej, niż na co dzień, czyli raczej kiepsko. Jeszcze ten fiolet
pod bolącym okiem... Chcę wysiąść, i to natychmiast. To już
moja ulica, moja brama. Próbuję wydobyć z siebie głos, ale robię
to zbyt cicho i zbyt pózno.
—
Mówiłaś coś? — pyta
brunet siedzący z przodu, wciąż się śmiejąc.
—
Tutaj mieszkam — chrypię
lekko, akurat wtedy, gdy z wielką prędkością mijamy zamkniętą
na cztery spusty, mosiężną bramę. Rozlega się pisk opon, a nikła
zawartość żołądka podjeżdża mi do gardła. Cofamy się lekko,
a później zawracamy. W powietrze wzbija się kurz, gdy wreszcie
jesteśmy we właściwym miejscu.
—
Nie biedujecie — słyszę
zaskoczony i przepełniony ironią głos mojego towarzysza z tylnego
siedzenia. Ten z przodu wciąż się śmieje, a kierowca wpatruje się
w czarną, kutą bramę, ale nie mogę widzieć jego twarzy, jedynie
tył głowy i zarys ramienia, a także opalone ręce oparte na
kierownicy. Wysiadam pośpiesznie.
—
Dziękuję za podwózkę. —
Tylko tyle udaje mi się powiedzieć, bo blondyn patrzy teraz prosto
na mnie, a ja tracę głos. Już nie wygląda, jakby się brzydził
moim widokiem. Jest... zainteresowany? Zaintrygowany? Nasz kontakt
wzrokowy trwa stanowczo zbyt długo i jednak to on odwraca wzrok
pierwszy, a ja natychmiast się peszę. Podnoszę torbę i szybko
uciekam w stronę bramy. Moja twarz płonie. Czuję napięcie w całym
ciele, ale nie jest ono złe — powiedziałabym nawet, że
przyjemne. Jakbym na coś czekała... Wciąż słyszę pomruk
samochodu. Dlaczego nie odjeżdżają?
—
Jak ci na imię? — woła za
mną ten, który siedział obok.
Nie
mogę się do nich odwrócić. Prawie potykam się o własne nogi.
Chcą wiedzieć, jak się nazywam... Nigdy wcześniej żaden chłopak
mnie o to nie pytał, tak zwyczajnie, z zainteresowaniem. To takie
dziwne!
—
Romy — odkrzykuję na tyle
głośno, by mieć pewność, że usłyszeli i wsuwam się w małą
przestrzeń między kamiennym słupem, a rozsuwającym się skrzydłem
bramy.
—
Miło było! — wrzeszczy
jeszcze. — Do... kiedyś!
Bardzo
się hamuję, ale nie mogę poradzić zupełnie nic na szeroki
uśmiech, który rozciąga moją spłonioną twarz. Po chwili
szczerzę się już tak, jak nie robiłam tego od wielu, wielu lat.
Oglądam się przez ramię, ale między prętami widzę jedynie
opadające ziarenka kurzu i niewyraźne ślady opon na podjeździe.
Co się właśnie wydarzyło?
***
Cześć!
Nie
kazałam długo czekać na nowy rozdział, a to za sprawą pewnej
dobrej duszyczki, która uświadomiła mi, że ktoś jednak tych
moich wypocin oczekuje ;) Wiem, że akcja toczy się powoli i tak
naprawdę wciąż nic nie wiadomo, ale tak być musi. Jeszcze dwa
rozdziały do przodu i wtedy się zacznie! Wellinger pokaże na co go
stać, a Romy odkryje nieznane pokłady morderczych odruchów,
których posiadania nie była świadoma. Fabuła jest nieźle
pokręcona, przekonacie się same i być może wtedy wynagrodzę
jakoś niezapowiedzianą zmianę obsady, no i zastój u Grzesia
Chciałabym
podziękować za wszystkie wyświetlenia, których jest sporo i
komentarze. Wiecie jak mnie uszczęśliwić. Przepraszam też za
błędy, jestem amatorką. Pozdrawiam Was serdecznie i mam nadzieję,
że ten kolejny wakacyjny tydzień upływa Wam w miłej atmosferze :)
Do
napisania!
*ankietka na dole prosi o klikanie
*w tym opowiadaniu nikt nie popełni samobójstwa
*ankietka na dole prosi o klikanie
*w tym opowiadaniu nikt nie popełni samobójstwa