środa, 16 lipca 2014

#3


***
 ***
Romy
  ***

Nie boję się już krytyki innych. Sama potrafię zranić się najbardziej dotkliwie, czasem tylko myślami, dlatego też zachowanie tamtego chłopaka nie sprawiło mi większej przykrości. Wiem, że nie jestem tym typem dziewczyny, w której można zakochać się od pierwszego wejrzenia. Albo zakochać się w ogóle... Puściłabym cały incydent w zapomnienie, ale nie mogę! Twarz blondyna raz po raz wraca mi przed oczy, całkowicie nieproszona. Nie chcę jej tam! Potrząsam głową i skupiam się na bezpiecznym przejściu przez jezdnię — opuściłam klasztor, oddawszy beczącą Inge w ramiona zdezorientowanej zakonnicy. Nie byłam w stanie spędzić tam ani minuty dłużej, ten dzień był stanowczo zbyt nerwowy, więc potrzebuję snu oraz lekarstw, i to natychmiast. Jest jeszcze coś, co skuteczniej wyprowadziło mnie z równowagi, niż nieuprzejmy chłopak — moja siostra dzwoniła już pięć razy, a to może oznaczać tylko jedno... Wróciła.
Wymknęłam się niepostrzeżenie, bardzo uważając, by przypadkiem nie natknąć się znów na jakiegoś nawiedzonego sportowca, albo kogoś z ekipy telewizyjnej. Co prawda była ona skromna — jedynie dziennikarka i facet z kamerą, jednak mój wygląd mógłby ich zainteresować. Wyglądam przecież jak ofiara przemocy domowej z tą fioletową śliwką pod okiem! Odetchnęłam dopiero, gdy zamknęła się za mną furtka i mogłam zostawić za sobą klasztor, który zazwyczaj jest moim schronieniem. Torba ciąży mi niesamowicie, ale idę co sił, by jak najszybciej dotrzeć do domu. Czy Brigitte skończyła już kurs i wróciła do domu, nic nikomu nie mówiąc? To do niej niepodobne — zazwyczaj wszem wobec ogłasza daty przyjazdu z dokładnością do godziny. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej? A może to ja nie byłam wtajemniczona w jej plany... Nie zdziwiłabym się, matka doskonale wyszkoliła ją, jeśli chodzi o zachowywanie wobec mnie dystansu. Jesteśmy rodzonymi siostrami, ale prawda jest taka, że prawie się nie znamy. Dzieciństwo spędzałyśmy osobno — ja w domu, pod czujnym okiem i ciężką dłonią matki, ona zaś w rozjazdach po całym kontynencie, sama, jeśli nie liczyć zmienianych raz za razem trenerów. Uprawiamy łyżwiarstwo od kiedy tylko nauczyłyśmy się chodzić, choć nie dla mnie były prestiżowe zagraniczne szkoły. Rodzice mieli już swój ideał, bo Brigitte od dziecka wróżono wielką karierę.
W moim przypadku nie było tak łatwo — byłam oporna na trenerów, wiedzę i przede wszystkim leniwa. Nienawidziłam łyżew, wczesnego wstawania, a najbardziej krzyku matki, która z trybun nakazywała mi podnosić się natychmiast, gdy tylko upadłam. Często się przewracałam. Krzyczeli na mnie trenerzy, krzyczała i ona, zagłuszając głos w mojej głowie, który również krzyczał, ale wzywając pomocy... Byłam dość pulchnym dzieckiem, jak to mówią — słodkim pączuszkiem. Do tej pory, oglądając stare zdjęcia, nie mogę patrzeć na siebie z tamtych lat. Te okrągłe policzki, rumiane jak dojrzałe jabłka... Dobrze, że matka nie pozwoliła mi wyrosnąć na równie krągłą nastolatkę. Hamowała mój apetyt na wszelkie możliwe sposoby, aż doszłam do perfekcji w odmawianiu sobie wszystkiego, co dobre — chciałam być taka, jak moja szczupła z natury siostra.
Brigitte od zawsze traktowała mnie na tyle dobrze, na ile tylko można traktować młodszą siostrę, z którą nie ma się zbyt wiele wspólnego — była uprzejma. Odwdzięczałam się tym samym, jeśli miałam dobry dzień. W naszym domu panuje niepisane prawo, by odpuszczać mi, gdy mam "ciemne" dni oraz mojej matce, kiedy jest na kacu, czyli w obu przypadkach bardzo często.
Pierwsze oznaki mojej choroby nie były jakoś specjalnie niepokojące — pewnej nocy zbudziłam się we własnym łóżku, okropnie przerażona. Była trzecia nad ranem, a moje serce biło tak szybko, jak jeszcze nigdy wcześniej. Kończyny drętwiały, ciało zalewał zimny pot. Bałam się czegoś, choć nie wiedziałam czego. To okropne uczucie — czujesz, że stanie ci się coś złego, nagle... zaraz! Nie można się uspokoić i myśleć racjonalnie. Nie odważyłam się jednak nikomu o tym powiedzieć i od tamtej nocy męczyłam się w ten sposób co jakiś czas. Później było już tylko gorzej... Przerażało mnie wszystko, nawet zwykłe wyjście z domu. Nie mogłam trenować, nie miałam siły, ani motywacji. Gasłam w oka mgnieniu. To postępowało, a kumulacja nastąpiła, gdy któregoś ranka po nieprzespanej nocy po prostu nie podniosłam się z łóżka, wstrząsana niepohamowanym strachem i płaczem. Dowiedzieli się wszyscy, nawet Brigitte. Patrzyli na mnie jak na wariatkę... Pobyt w szpitalu wypchnęłam ze swojej pamięci i widzę go jedynie w szarych barwach niewyraźnego wspomnienia. Było okropnie, ale pokonałam pierwsze uderzenie choroby — tak powiedział lekarz. Muszę z nią żyć, choć wiem, że ona tylko czeka, by znów zaatakować. Jestem niestabilna... zmienna, humorzasta. Ktoś mógłby powiedzieć, że to kaprysy panienki z dobrego domu, ale to nieprawda. Oddałabym wszystkie pieniądze za to, by wreszcie poczuć się normalnie, jak inni. Chciałabym odciąć się od tych strachów, zostawić za sobą przeszłość i znaleźć wreszcie kogoś, kto by mnie zrozumiał. Przyjaciela.
Pocę się. Popołudnie jest przyjemnie ciepłe, a ja czuję strużki wody ściekające mi po karku. To nerwy. To tylko nerwy. Usiłuję się uspokoić. Muszę! Oddycham głęboko, skupiając wzrok na mijanym właśnie żywopłocie. Jest intensywnie zielony, szmaragdowy i trochę wyschnięty. Słyszę odgłosy ruchu ulicznego i szczekanie psa, dobiegające od strony dużego osiedla mieszkaniowego. Nieświadomie liczę kroki i oczywiście stawiam stopy tak, by nie trafiać w przerwy między płytami chodnikowymi. To jest silniejsze ode mnie — gdybym się pomyliła, musiałabym się cofnąć i powtórzyć ruch, inaczej poczucie winy nie dałoby mi wytchnienia.
Coś nie daje mi spokoju, wierci w brzuchu głęboką, czarną dziurę i sprawia, że moje serce dziko kołacze. Nienawidzę tego stanu. Wiem jak to opanować, ale go nienawidzę! Chcę uciekać, choć nie wiem przed kim i dokąd. Wzrok mi się wyostrza, oddech jest szybszy i niepokojąco płytki. Nie duszę się, dobrze o tym wiem, a mimo to mam wrażenie, że wokół jest parno, że brakuje powietrza. 
Muszę przystanąć. Biorę trzy głębokie, nieco spazmatyczne wdechy, a przy tym udaję, że poprawiam jedynie pasek torby na ramieniu. Jestem żałosna. Mijająca mnie kobieta przez przypadek ociera się o mnie łokciem. Wzdrygam się i prawie wrzeszczę. Odwraca się i patrzy z politowaniem. Pewnie myśli, że jestem wariatką. Nie, złociutka, to jest właśnie jeden z moich ataków paniki, do których przywykłąm. Muszę się ogarnąć, bo inaczej nie dotrę do domu o własnych siłach. Nie mogę pozwolić nerwom, by wzięły górę. To złe przeczucie, to tylko moja własna fanaberia, wymysł przemęczonego umysłu. Spuszczam wzrok. Muszę się przemóc. Muszę! 
Stoję tu, tak po prostu zagubiona w swojej własnej głowie... Nie wiem, jak mam zrobić kolejny krok, jak się opanować. Ludzie mijają mnie bez reakcji, a ja za każdym razem wzdrygam się, gdy czuję koło siebie ich ruch, ciepło bijące od rozgrzanych ciał. Chciałabym być teraz sama, w zaciszu swojego pokoju, gdzie mogę skryć się przed całym światem, bezpieczna dzięki drzwiom zamkniętym na klucz. Nie mam po kogo zadzwonić, nie mam znikąd pomocy. Może, gdybym zawiadomiła Eryka... ale nie chcę, żeby oglądał mnie w takim stanie po raz kolejny.
Co się dzieje w moim umyśle? Wszystko! Tam się mieści cały wszechświat w jednej sekundzie, w jednym myśli mgnieniu... aż nagle wszystko zwalnia, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki — napięcie opada, spływa po mnie zimną falą, przynosząc uczucie przyjemnego mrowienia. Mogę odetchnąć głęboko, prawdziwie głęboko. I uśmiecham się, bo wiem, że już po wszystkim. Będzie dobrze. Musi być.
 Poprawiam torbę, której pasek wciska mi się w skórę tuż przy obojczyku, a później ocieram kropelki potu z górnej wargi. Wciąż nie mogę nacieszyć się możliwością normalnego oddychania. To wspaniałe uczucie, niepowtarzalne. Jakbym w jednej sekundzie zgubiła gdzieś ciężki kamień, zalegający wcześniej w brzuchu. Przygładzam też włosy i ruszam przed siebie, jednak udaje mi się zrobić jedynie kilka kroków, gdy słyszę za sobą nieznany głos.
Ej! Wskakuj!
Nie odwracam się, bo równie dobrze może mi się tylko wydawać, że ktoś mnie woła, choć coś podpowiada mi, że to właśnie o mnie chodzi. Idę dalej, w dziwnym oczekiwaniu, ale towarzyszy mi jedynie warkot jadącego za mną samochodu. Wlecze się, słyszę to doskonale. Nagle ktoś trąbi, więc odwracam się odruchowo — kanarkowożółte auto wymija mniejsze, czerwone. Właśnie ono, kabriolet koloru świeżej krwi, jedzie za mną, tuż przy chodniku, a widok kierującego nim osobnika prawie pozbawia mnie przytomności. Jego pasażer wystawia długą rękę i celuje niecenzuralnym gestem w stronę znikającego w głębi ulicy żółtego samochodu, który ich wyprzedził. Ja mrugam tylko, niepewna. Jestem całkowicie zdezorientowana tym, co się właśnie dzieje — dlaczego po prostu mnie nie wyminęli i nie pojechali dalej? Czego może chcieć ten blondyn, który tak szybko uciekał na mój widok, że prawie wyłamał drzwi klasztornego pokoju?
Widzę jak ten ciemnowłosy gość od fucka z tylnego siedzenia nachyla się w jego stronę i szepcze mu coś do ucha. Obaj patrzą na mnie, właśnie na mnie, tak samo i ich towarzysz, który z bardzo bliska lustruje mnie intensywnie ciekawskim wzrokiem. Nie mam nawet czasu pomyśleć, jak idiotyczna jest ta sytuacja i jak bardzo pożałuję, jeśli wsiądę.
Wiem, że powinnam uciekać, bo ten kierowca nie jest mi obojętny. Poczułam coś dziwnego, widząc go wcześniej w drzwiach, ale teraz to uczucie jest o wiele silniejsze i mogę jedynie wpatrywać się z daleka w jego twarz, po raz drugi tego dnia całkowicie bezsilna wobec własnej głowy. Nie czuję się bezpiecznie. Jego obecność wytrąca mnie z równowagi, jeśli można tak powiedzieć. Nogi niosą mnie same, choć są słabe i drżące. Wsiadam, a on patrzy na mnie w taki sposób, tymi jasnymi oczami i mam ochotę krzyczeć na niego, bo nie powinien. Nie zna mnie! Nie wolno patrzeć tak na obcą dziewczynę. Ale on nie spuszcza wzroku i spogląda. Spogląda, jakby wisiała nad nami jakaś odległa katastrofa... 
Siemano — słyszę lekki ton zainteresowania w głosie chudego bruneta, który odzywa się do mnie od razu, gdy tylko udaje mi się wpakować na siedzenie obok niego i zamknąć drzwi.
 Uśmiecham się nieśmiało, walcząc z szalejącymi włosami, gdy samochód nabiera prędkości. Próbuję założyć grzywkę za ucho, jednak nic to nie daje i znów mam ją na twarzy, końcówki przesłaniają mi widok. Wsuwam w nie palce i wtedy właśnie łapię spojrzenie blondyna w lusterku wstecznym. Natychmiast odwracam wzrok, a samochód podskakuje na jakiejś nierówności. Brunet siedzący z przodu parska śmiechem, a kierowca chrząka głośno. Nie wiem co zrobić z rękami. Siedzący obok koleś wciąż usilnie się na mnie gapi, jego pokerowy wyraz twarzy sprawia, że znów zaczynam pocić się z nerwów. Ocenia mnie? Ciekawe co myśli... Nie mogę wyglądać lepiej, niż na co dzień, czyli raczej kiepsko. Jeszcze ten fiolet pod bolącym okiem... Chcę wysiąść, i to natychmiast. To już moja ulica, moja brama. Próbuję wydobyć z siebie głos, ale robię to zbyt cicho i zbyt pózno.
Mówiłaś coś? — pyta brunet siedzący z przodu, wciąż się śmiejąc.
Tutaj mieszkam — chrypię lekko, akurat wtedy, gdy z wielką prędkością mijamy zamkniętą na cztery spusty, mosiężną bramę. Rozlega się pisk opon, a nikła zawartość żołądka podjeżdża mi do gardła. Cofamy się lekko, a później zawracamy. W powietrze wzbija się kurz, gdy wreszcie jesteśmy we właściwym miejscu.
Nie biedujecie — słyszę zaskoczony i przepełniony ironią głos mojego towarzysza z tylnego siedzenia. Ten z przodu wciąż się śmieje, a kierowca wpatruje się w czarną, kutą bramę, ale nie mogę widzieć jego twarzy, jedynie tył głowy i zarys ramienia, a także opalone ręce oparte na kierownicy. Wysiadam pośpiesznie.
Dziękuję za podwózkę. — Tylko tyle udaje mi się powiedzieć, bo blondyn patrzy teraz prosto na mnie, a ja tracę głos. Już nie wygląda, jakby się brzydził moim widokiem. Jest... zainteresowany? Zaintrygowany? Nasz kontakt wzrokowy trwa stanowczo zbyt długo i jednak to on odwraca wzrok pierwszy, a ja natychmiast się peszę. Podnoszę torbę i szybko uciekam w stronę bramy. Moja twarz płonie. Czuję napięcie w całym ciele, ale nie jest ono złe — powiedziałabym nawet, że przyjemne. Jakbym na coś czekała... Wciąż słyszę pomruk samochodu. Dlaczego nie odjeżdżają?
Jak ci na imię? — woła za mną ten, który siedział obok.
Nie mogę się do nich odwrócić. Prawie potykam się o własne nogi. Chcą wiedzieć, jak się nazywam... Nigdy wcześniej żaden chłopak mnie o to nie pytał, tak zwyczajnie, z zainteresowaniem. To takie dziwne!
Romy — odkrzykuję na tyle głośno, by mieć pewność, że usłyszeli i wsuwam się w małą przestrzeń między kamiennym słupem, a rozsuwającym się skrzydłem bramy.
Miło było! — wrzeszczy jeszcze. — Do... kiedyś!
Bardzo się hamuję, ale nie mogę poradzić zupełnie nic na szeroki uśmiech, który rozciąga moją spłonioną twarz. Po chwili szczerzę się już tak, jak nie robiłam tego od wielu, wielu lat. Oglądam się przez ramię, ale między prętami widzę jedynie opadające ziarenka kurzu i niewyraźne ślady opon na podjeździe. Co się właśnie wydarzyło?

***

Cześć!


Nie kazałam długo czekać na nowy rozdział, a to za sprawą pewnej dobrej duszyczki, która uświadomiła mi, że ktoś jednak tych moich wypocin oczekuje ;) Wiem, że akcja toczy się powoli i tak naprawdę wciąż nic nie wiadomo, ale tak być musi. Jeszcze dwa rozdziały do przodu i wtedy się zacznie! Wellinger pokaże na co go stać, a Romy odkryje nieznane pokłady morderczych odruchów, których posiadania nie była świadoma. Fabuła jest nieźle pokręcona, przekonacie się same i być może wtedy wynagrodzę jakoś niezapowiedzianą zmianę obsady, no i zastój u Grzesia
Chciałabym podziękować za wszystkie wyświetlenia, których jest sporo i komentarze. Wiecie jak mnie uszczęśliwić. Przepraszam też za błędy, jestem amatorką. Pozdrawiam Was serdecznie i mam nadzieję, że ten kolejny wakacyjny tydzień upływa Wam w miłej atmosferze :)


Do napisania!

*ankietka na dole prosi o klikanie
*w tym opowiadaniu nikt nie popełni samobójstwa

sobota, 12 lipca 2014

#2


Jesteś tuż obok.
Wyciągasz do mnie dłonie.
Nie chwycę ich...

Andreas
    ***

Czuję zapach deszczu — wilgotny i ciepły, bo jak inaczej mogłoby pachnieć powietrze w maju, tuż po przejściu pierwszej burzy? Szara wstęga szosy jest mokra i ciemna, więc muszę uważać, ale auto prowadzi się gładko, bez problemów. Zapada zmrok, moja ulubiona pora — wciąż jeszcze nie noc, ale już i nie dzień. Przestało padać, więc odsuwam szyby na całego i pozwalam zimnym powiewom chłodzić rozgrzaną skórę. Rozpędzam silnik, aż zaczyna wyć i wtedy to czuję — wiatr we włosach i wolność. Zawrotna prędkość mnie nie przeraża, ani wcięcia zakrętów. Dopiero jadąc tak szybko wiem, że żyję.
Zwolnij, albo owiniesz nas wokół jednego z tych kolosów — słyszę lekką nutę paniki w głosie Richarda, więc odwracam wzrok od drogi, by na niego spojrzeć. Włosy ma w całkowitym nieładzie i po raz kolejny mam ochotę powiedzieć mu, żeby wreszcie je ściął.
Fikasz jak panienka — śmieję się, dociskając pedał gazu. Silnik ryczy głośniej, a Richi ciężko przełyka. — Wyglądają na solidne, gdyby mnie kto pytał — jęczy wskazując na rząd drzew, który rozciąga się wzdłuż pobocza.
Gdy zmieniam bieg na najwyższy, on zapada się głębiej w skórzany fotel i wzdycha. Kątem oka widzę jak zaciska bladą dłoń na jego oparciu. — Igrasz z ogniem, Wellinger — mówi i potrząsa głową. Boi się szybkiej jazdy jak żaden inny facet, którego znam.
Zazwyczaj wychodzi mi to na dobre, prawda? — wołam, przekrzykując potężny grzmot, który przetacza się nad naszymi głowami. — Jutro wracamy do Niemiec, więc trzeba zaszaleć.
Do centrum miasta docieramy, gdy jest już całkiem ciemno. Ulice są pełne spacerujących ludzi — przeważają młodzi, noc jest porą ich największej aktywności. Ja sam budzę się do prawdziwego życia dopiero nocą, tak samo idący przy moim boku Richard. Zerkam na Wanka — ten to chyba najchętniej poszedłby spać. No tak, ma już swoje lata. Trzydziestka na karku, choć wyglądem wciąż przypomina mojego rówieśnika, a zachowaniem wydaje się być nawet młodszy. Potrząsam głową. Lubię tych dwóch drani, choć są swoimi przeciwieństwami — Richard to taka trochę ciotka, a Wank błazen. Dobraliśmy się jak w korcu maku!
Napijemy się tego piwa jeszcze dzisiaj? — słyszę znudzony głos i wiem, że Wank tylko szuka pretekstu, by się ulotnić do hotelu, ale nie zamierzam mu na to pozwolić. — Jutro pobudka o świcie, musimy być w dobrym stanie. Trener nie popuści nam kolejny raz — biadoli bez przerwy.
Przewracam oczami i zerkam na niego z ironią wiedząc, że to go zirytuje. Wali mnie pięścią w plecy — widzę białe gwiazdki, a płuca chwilowo odmawiają współpracy. Ma ciężką rękę, skubaniec.
Pierdol się — mówię, ale całkiem spokojnie, bo wcale nie jestem zły. Richard rechocze. — Wejdziemy tu — wskazuję palcem szyld baru przy którym się zatrzymujemy. Oni kiwają głowami, z marszu się ze mną zgadzając. Nie mają innego wyjścia, przecież jestem mistrzem perswazji.
Wewnątrz jest tłoczno, choć nie w ten niewygodny, duszny sposób. Ludzie robią to, co zazwyczaj robi się w klubach — rozmawiają, piją alkohol i... no cóż, trochę się też obmacują. Łapię bakcyla i uśmiecham się szeroko sam do siebie, bo to jest to, co lubię — nocne życie. Rozglądam się wokół w poszukiwaniu jakiejś duszyczki, która umiliłaby mi resztę wieczoru i być może najbliższy poranek. Spodnie uwierają mnie już od jakiegoś czasu i nie chodzi o to, że są zbyt ciasne — mam po prostu swoje potrzeby, a w tym momencie jest mi potrzebna jakaś chętna dziewczyna, niezbyt uczuciowa i nie skora do romantycznych ubzdurań.
Jak to mówią ci, którzy mnie znają — mam w sobie coś, co przyciąga do mnie jak magnes. I to się sprawdza! Nie mija pięć minut, a ja już ją widzę. Jest piękna, wysoka i bardzo blond. Mrużę oczy, przyglądając się jej z wielką przyjemnością. Tak, zdecydowanie jest efektowna. Ma słowiańską urodę, a takie lubię najbardziej — najbardziej na jedną noc.
Muszę was przeprosić... — oznajmiam moim wcale nie zdumionym kolegom i ruszam w stronę tego jasnowłosego zjawiska.
Nie muszę mówić zbyt wiele, a w zasadzie, to nie muszę mówić nic — jedno spojrzenie na moją twarz i drugie na sylwetkę wystarczają jej w zupełności. Uśmiecha się do mnie zmysłowo, leniwie. Mentalnie wyrzucam w górę zaciśniętą pięść – blondynka jest kupiona! Wtedy dopiero podchodzę całkiem blisko i przedstawiam się, delikatnie, choć stanowczo odsuwając na bok jej towarzyszkę. Nie przerywamy kontaktu wzrokowego, a ciężkie powietrze wokół nas zdaje się iskrzyć od rosnącego napięcia. Seksualnego, oczywiście.
Brigitte — odzywa się wreszcie, a ja w sekundę wychwytuję jej akcent. To Niemka! Nie posiadam się ze zdumienia i zarazem cieszę się bardzo, bo mój angielski nie jest zbyt dobry, a żeby zdobyć kobietę — nawet na zwykły numerek w zagranicznym klubie — pasuje przecież coś powiedzieć...
Skąd się tu wzięłaś, Brigitte? — pytam już w naszym ojczystym języku, zniżając głos i wymawiam jej imię w ten specjalny, lubiany przez panienki sposób, który porządnie sobie wyćwiczyłem. Robię na niej wrażenie, widzę to doskonale.
Nie wierzę! — piszczy i łapie mnie za ramiona. — Jesteś z Niemiec?
Jej duże niebieskie oczy błyszczą, a pierś opięta ciasną bluzeczką faluje. Krew zaczyna mi szybciej krążyć. Muszę ją mieć na osobności, i to jak najszybciej!
Piękna i w dodatku taka mądra — kwituję, kryjąc się z ironią i opasając jej wąską talię ramieniem. Dziewczyna wzdryga się lekko i chichocze, ale pozwala mi na to. Cieszę się, bo nie lubię cnotek. Za dużo przy nich roboty. — Może się przejdziemy?
Godzinę później żegnam się z nią przy wyjściu, wciąż odrobinę zgrzany, ale za to jakże zaspokojony! Brigitte ma roziskrzone spojrzenie i nie może oderwać ode mnie swoich drobnych dłoni. Wpadła jak śliwka w kompot, a ja wiem, że muszę się zbierać, więc daję jej wybór — zostaje, albo jedzie ze mną do hotelu, by powtórzyć to, co zrobiliśmy przed chwilą jakieś trzy razy z rzędu w męskiej ubikacji. Nad rankiem mogłaby wymknąć się cichaczem. Opłaciłbym jej taksówkę, nie jestem chamem!
Nie — pada zdecydowana odpowiedz, a moje brwi podjeżdżają na czole tak wysoko, że już wyżej nie mogą. Słyszę prychnięcie Wanka, doprawdy bardzo dyskretne...
Nie? — pytam głucho, nie mogąc w to uwierzyć. Jeszcze żadna mi nie odmówiła. Żadna! Trzeźwa, pijana, naćpana, czysta, w dobrym humorze czy w złym... Ani jedna.
Nie — powtarza z uśmiechem, odsłaniając bielutkie zęby, nad którymi musiał natrudzić się jakiś dobry dentysta, bo są nieskazitelne. — Było mi bardzo miło... i przyjemnie, ale muszę wracać do siebie. Rano mam samolot i lecę do domu w wielkiej tajemnicy. Może wymienimy się numerami?
Za moimi plecami Wank zachodzi się od śmiechu, choć usiłuje markować nagły atak kaszlu. Odnotowuję sobie w myślach, żeby później obić mu za to mordę. Czuję jak grzeją mnie policzki. Co do cholery? Czy to wstyd? Zawód? Odmówiła mi kolejnego bzykanka... Coś takiego!
Nie wymieniam się numerami... — słowa same opuszczają moje gardło, zanim mam okazję je przemyśleć. Brzmię na obrażonego i tak się właśnie czuję. Brigitte kiwa głową, wciąż niezmiennie uśmiechnięta. — W takim razie, żegnaj — mówi obojętnie, bez cienia żalu w głosie i już ma odejść, gdy z cichym pomrukiem irytacji chwytam ją za łokieć i odwracam z powrotem w swoim kierunku.
Zapiszesz sobie?

***

Następnego dnia jesteśmy już w Niemczech i ledwo mam okazję wziąć prysznic i coś zjeść, gdy obowiązki znów zmuszają nas do ruszenia w drogę. Tym razem cel jest szczytny — postanowiłem zabawić się w akcję charytatywną. Sprzedanie mojego pierwszego złotego medalu olimpijskiego nie należało do najłatwiejszych decyzji, ale zrobiłem to i jestem z siebie cholernie dumny. To dobrze wpłynie na ocieplenie mojego wizerunku, który podłamałem kilkoma skandalami obyczajowymi (osobiście nie uważam swojego zachowania za naganne, ale trener ma odmienne zdanie) i muszę ratować obraz porządnego sportowca w oczach moich kibiców.
Dlatego właśnie przecinam wstęgę autostrady swoim ukochanym samochodem, dociskając gaz do dechy i wpędzając towarzyszącego mi Richarda w coś na kształt ataku paniki. Po raz kolejny krzywi się niemiłosiernie na przednim siedzeniu, czasami jęcząc i wzdychając. Najchętniej wykonałbym jakiś manewr — maleńki ruch kierownicą — by autem szarpnęło na boki, ale przy tej prędkości nawet ja nie jestem na tyle szalony. Straszenie Richarda zostawiam sobie na później, gdzieś na bocznych drogach.
Myślicie, że te pańcie się golą? — słyszę zaintrygowany głos Wanka tuż za moim uchem i muszę siłą mięśni powstrzymywać się od śmiechu, skupiając uwagę na szosie przede mną.
Które? — pyta zdziwiony Richard i wiadomo, że połknął przynętę. Jest jak ten pies na baby, tylko że jeszcze o tym nie wie.
Zakonnice, głupcze — odpowiada mu Wank, opierając brodę na oparciu jego fotela. We wstecznym lusterku doskonale widzę jego szatański uśmieszek. — Ciekawe, czy się golą.
Nie odzywam się, bo sam rozmyślam nad jego słowami. Faktycznie, to niezmiernie ciekawe. Gdyby była tam jakaś młoda, niewinna postulantka, to może dałoby się sprawdzić... Zakonnica też człowiek, ma swoje potrzeby — mówię sobie i niemal natychmiast się wzdrygam. Nie mam za grosz szacunku do niczego. Taki właśnie jestem... a winię za to rodziców, bo przecież nie siebie!
Słyszałem kiedyś, że muszą ogolić głowę, gdy składają śluby. —  Richard jest widocznie zadowolony, że błysnął wiedzą, a ja już nie wiem czy śmiać się, czy płakać nad tym, jaki z niego nieudacznik.
Ty tak na serio? — piszczy Wank, waląc w oparcie fotela pięścią, więc warczę na niego, bo ta skóra nie uszyła się za darmo i nie musi się na niej wyżywać jak nieokiełznany jaskiniowiec, którym niezaprzeczalnie jest.
No co? Tak słyszałem, ale nie wiem na pewno...
Wank wciąga powietrze przez nos i w sekundę później drze się tak głośno, że z pewnością słychać go w jadących za nami samochodach. — Debilu, chodziło mi o depilację! Pytałem, czy golą się tam na dole, a nie na głowach!
Richi marszczy czoło i trochę też nos. Jego ciemne oczy zwężają się w wąskie szparki. Ma zdecydowanie nietwarzową minę. — Jesteś bydlakiem... — rzuca w tył i odwraca się do szyby pokazowo wzburzony, zaplatając ręce na piersi. — Ty też, Andi. Nie czuj się lepszy, bo wiem, że też o tym myślałeś — dodaje, gdy parskam cicho pod nosem.
W reakcji na jego atak dodaję gazu i samochodem szarpie w przód. Prawie mogę słyszeć zgrzytanie zębów tego samozwańczego, świętoszkowatego mnicha. Też mi coś! Golą się, czy nie — przecież nikt im pod te kiecki nie zagląda!

***

Po przybyciu na miejsce dochodzę do wniosku, że nawet gdybym mógł, to nie chciałbym samodzielnie znaleźć odpowiedzi na pytanie Wanka — te siostrzyczki są, każda z osobna i wszystkie razem, raczej starsze i grubawe. Nie żebym miał coś do okrągłych, wiekowych pań! Szanuję je, ale rezygnuję z planu nakłonienia jednej z nich na mały spacerek po komnatach tego ciemnego zamczyska. Niech Wanki sam zaspokaja swoją niezdrową ciekawość, ja w tym czasie skupię się na dzieciakach i ocieplaniu wizerunku upadłego sportowca.
To nie takie łatwe — gdy jedna z tych zakonniczek wprowadza nas do dużego pomieszczenia, zauważam sporą grupkę dzieci i one też mnie widzą, ale... nic więcej. 
Siema... — zaczynam, unosząc otwartą dłoń w górę, a Richard natychmiast wbija mi palec pod łopatkę, więc zastygam i nie kończę.
Witajcie! — mówi tonem szkolnego mądrali. — Lubicie skoki?
Dzieciaki patrzą zdumione, nie mrugając. W pokoju panuje grobowa cisza i taka sama temperatura. Czuję się niezręcznie i wydaje mi się, jakby patrzyło na mnie stado kaczek, albo innych dziwnych stworzeń — przysiągłbym, że te maluchy nawet nie oddychają! Mam gęsią skórkę na przedramionach i w ostrym świetle uświadamiam sobie, że to raczej ja potrzebuję depilacji, bo te jasne włoski na skórze są długie jak cholera. Moją uwagę odwraca jeden z chłopców, który zaczyna podskakiwać w miejscu.
Skoki! — woła, sepleniąc. — Hop, hop.
Unoszę brwi i usiłuję wyglądać na zrelaksowanego, jak zwykle. Te małe, szczerbate... potworki wcale nas nie kojarzą, ba, one nawet nie wiedzą co to są skoki! I ja mam oddać im cały hajs z mojego wypracowanego krwią, potem i łzami pierwszego medalu? 
Stój tylko i się nie odzywaj — szepcze mi Wank na ucho, więc musiał poczuć mój gniew. Słucham się go czasami, bo jest starszy. Podkreślam — tylko czasami. Wyprzedza mnie i zmierza ku grupce na tych swoich długich, koślawych nogach. Dzieci wciąż nie spuszczają z niego oczu, gdy kuca tuż przed nimi.
Pokazać wam prawdziwe skoki, hę? — pyta, wyciągając tablet z przewieszonej przez ramię torby. — Tylko spójrzcie!
Godzinę później wciąż siedzę obok równie znudzonego Richarda i wymyślam tysięczny powód, dla którego mógłbym się wymknąć z tego pomieszczenia. W tle rozbrzmiewa głos rozemocjonowanego komentatora, który krzyczy właśnie "leć, leeeeeeeć", a dzieciaki chórem wstrzymują oddechy, wgapiając się w ekran. Wank trzyma urządzenie nieprzerwanie i wciąż włącza im coraz to dłuższe filmiki. 
Wychodzę — oznajmiam szeptem, gdy zaczynam odczuwać wibrowanie telefonu w tylnej kieszeni spodni. Moja noga wściekle dygocze, a siedząca obok zakonnica patrzy na mnie jakbym miał pieprzone czułki i przynajmniej dwie pary oczu.

***

Nie mam nic do dzieci, a czasami nawet je toleruję, chociaż akurat dziś nie jestem w nastroju na takie zabawy, w dodatku patrzenie na to, jak Wank wydurnia się przed nimi, by się przypodobać jest ponad moje siły. Ja zrobiłem swoje. Dostały zdjęcia, autografy, a co najważniejsze — kupę forsy — więc spełniłem powierzone zadanie i mogę iść. Przechodzę ciemnym korytarzem w poszukiwaniu drzwi wyjściowych, a telefon w tylnej kieszeni tych cholernie wąskich dżinsów wciąż dzwoni jak szalony — Brigitte, ta dziewczyna, którą dogłębnie poznałem zeszłego wieczora, wciąż nie daje o sobie zapomnieć. Na samo wspomnienie jej długich nóg robi mi się cieplej, żeby nie powiedzieć, że gorąco. Wciąż nie wybaczyłem jej tej odmowy i z każdym dniem robię się coraz bardziej sfrustrowany, a równocześnie rozochocony. Ona wydzwaniała kilka razy i znów to robi, pozwalam jej jednak i nie odbieram. Niech się postara! Nie no, w sumie, to mam wielką ochotę na krótką rozmowę i o wiele dłuższy kontakt w pozycji poziomej, i nie tylko.
Rozglądam się po ciemnych, wilgotnych ścianach i wiem, że nie mogę odebrać w takim miejscu. Wyciszam urządzenie i chowam je z powrotem do kieszeni, przechodząc obok otwartych szeroko drzwi. Kątem oka zauważam coś w tamtym pomieszczeniu, a wtedy jakiś wewnętrzny odruch każe mi się zatrzymać. Marszczę brwi, niepewny swojego zachowania i zaglądam.
Dziewczyna jest wysoka i siedzi nieruchomo, podpierając głowę o ramę dziecięcego łóżeczka, a jej krótkie, ciemne włosy opadają na policzek. Słyszę jak pochrapuje i grymas zniecierpliwienia znika z mojego czoła, zmieniając się w zainteresowanie. Robię krok do środka, bo nie mogę po prostu przejść tak obojętnie — nieznana siła każe mi tam wejść. Kolejny krok i następny... widzę tylko zarys rozchylonych warg, które są bladoróżowe i...
Jest coś w tej dziewczynie, co nie pozwala mi jej zignorować, choć nawet nie dojrzałem reszty jej twarzy. To coś mnie przyciąga, wabi... nie jest to widok, ani zapach, o nie, to coś jest zdecydowanie na innym poziomie, niż podstawowe zmysły! Drga mi mięsień w szczęce, którą nieświadomie zaciskam. Nagle czuję, że za chwilę podniesie głowę. Nie wiem dlaczego, po prostu to wiem i tak właśnie się dzieje — kilka sekund później wciąga głośno powietrze i zrywa się, zdmuchując włosy, a ja wreszcie mogę przyjrzeć się jej twarzy i — no cóż — początek wcale nie jest obiecujący.
Patrzy na mnie, całkowicie zdziwiona i być może nawet nieco przestraszona, a pod prawym okiem ma wielką, fioletową śliwę. Wygląda jak ofiara przemocy domowej, czy coś w tym rodzaju, więc cofam się na ten widok, bo dochodzę do wniosku, że wcale nie chcę jej poznać. Jestem bardziej, niż zawiedziony. To pewnie jakaś panna z dzieckiem, która uciekła przed pijącym facetem — zauważam leżącą w łóżeczku dziewczynkę, zapewne jej córkę. Nie lubię takich tematów, są dla mnie zbyt ciężkie. Wychodzę tyłem, potykając się jeszcze pod drodze, odprowadzany uważnym spojrzeniem.
Nigdy więcej do klasztoru! — mamroczę, wypadając na korytarz i wreszcie znajdując wyjście z tego koszmarnego budynku. — Nigdy więcej! 

*** 
 Witajcie po raz kolejny, po nieco dłuższej przerwie. Zwlekałam trochę z dodaniem tego rozdziału, choć napisanie go nie sprawiło mi żadnej trudności, bo akurat tę historię mam dobrze rozpisaną i zaplanowaną, chyba po raz pierwszy w mojej przygodzie z publikowaniem opowiadań.
Podoba Wam się Wellinger w wersji złego chłopca? Musicie pamiętać, że ta rola była wymyślona specjalnie dla Kota (zarozumiały, dobry kierowca, cwaniak), ale spróbuję wpasować tu Andiego, bo o Polakach nie dam rady pisać. On będzie Was irytował, gwarantuję to i tak właśnie ma być. Możecie nie domyślać się jakim torem pójdzie ta historia i nie wiem czy powinnam to zdradzać. Chyba nie. Albo wyjaśnię tylko troszkę — Brigitte, dziewczyna, którą poznał Andreas, to siostra Romy. Piękna, bardziej zdolna i pewna siebie, więc całkowite przeciwieństwo naszej smutnej, zdołowanej dziewczyny. 
Niby to wszystko naciągane, ale takie przypadki się zdarzają. Wpadli na siebie, coś zaiskrzyło, choć nie wiadomo do końca co... a później Andreas jeszcze większym przypadkiem napatoczył się na Romy i niestety, ale nie spodobała mu się. On umówi się z jej siostrą, to pewne. Niby tylko na kolejny numerek, co zaowocuje dłuższą, choć bardzo płytką znajomością. Teraz wyobraźcie sobie tą relację, gdy Brigitte wreszcie zjawi się w domu i być może zacznie zapraszać tam swój najnowszy męski nabytek, który wciąż nie będzie mógł pozbyć się tego dziwnego uczucia do jej młodszej siostry. Romy nie jest uległym aniołkiem i nie polubi naszego Wellingera, ale los jest pokrętny...
Wszystko tu jest zamierzone — dwie siostry, dwie matki, bogactwo, klasztor, łyżwiarstwo, a nawet choroba nerwowa Romy. Mam nadzieję, że uda mi się nie spieprzyć tego pomysłu, bo trąbiłam już wcześniej, że to opowiadanie będzie moim najlepszym i wciąż przy tym obstaję. Przepraszam za wszelkie błędy, jestem tylko amatorką. Pozdrawiam Was wszystkie serdecznie i zachęcam do pozostawienia po sobie nawet najmniejszego śladu, bym wiedziała, że to wszystko nie idzie na marne. Obiecuję się rozkręcać z każdym kolejnym rozdziałem, bo początki są bardzo trudne. Do napisania!

PS. Polecam odwiedzić spis opowiadań o skoczkach narciarskich: